sobota, 12 stycznia 2013

Eksperymenty i doświadczenia



Wczoraj Jula w końcu doczekała się obiecanych wcześniej „eksperymentów” – miały się odbyć już wcześniej, ale niestety karnie zostały przesunięte (Jula jest doskonała, ale czasem zdarza jej się pokazać różki, które próbujemy od razu przypiłować…).
Jako że tatuś Julkowy utknął w korku wracając z pracy (zima zima zima…), miałyśmy dużo czasu na wykonanie dwóch doświadczeń.

Doświadczenie numer 1.
Długo o nim myślałam i zapomniałam, przypomniała mi wizyta na blogu mamy Lusi. Od wczoraj z Julą hodujemy kryształki soli. Do słoika z ciepłą wodą wsypałyśmy tyle soli  ile zdołało się rozpuścić, potem zanurzyłyśmy tam kilka sznureczków zawiązanych na kredce. I już dziś rano zauważyłyśmy pierwsze różnice. Efekt końcowy w miarę pamięci i czasu zaprezentujemy za kilka dni.

Doświadczenie numer 2.


Do słoika wstawiłyśmy schłodzoną butelkę – na jej szyjkę nałożyłyśmy balonik.



 Potem do słoika wlałyśmy gorącą wodę i… 


Balonik napełnił się powietrzem.  Potem potraktowałyśmy brutalnie butelkę z balonikiem – wystawiłyśmy ją na balkon, dzięki czemu zaobserwowałyśmy jak balon leciutko się wessał do butelki. Czary jakieś ;-)

Potem miałyśmy jeszcze czas na sesję fotograficzną




Modelka dość ruchliwa, a sprzęt mało profesjonalny – stąd jakość zdjęć. No dobra – fotograf (ka) też nie do końca się spisała…


Doświadczenie numer 3. Życiowe. Zdobyte dziś rano.
Nad Julą wisiało zaległe pobieranie krwi. Od kilku dni nastawiałam ją psychicznie (mission impossible), że trzeba to zrobić i kropka. Jula ma dość często pobieraną krew i odkąd zaczęło się kłucie w żyłę, nasza dotąd super dzielna myszka zaczęła się buntować (po mamusi…). Żeby ułatwić jej to przejść w miarę gładko, kupiłam nawet plasterki z kremem znieczulającym. Przy porannym nakładaniu plastrów zaczęła się histeria. No może i racja – mieć świadomość od samego rana, że za jakąś godzinę pójdzie się na tortury… W przyszpitalnym laboratorium panie niezbyt poważnie przyjęły moją informację o naklejonym plasterku. Pewnie pomyślały sobie, że kolejna matka wariatka im się trafiła. Nigdy nie było problemu ze znalezieniem żyły u Bajdulki, nigdy aż do dziś… Panie nawet prawie mnie przekonały, żeby dziabnąć Julę w palec. Jula przy tym wyła, wiła się (tatuś trzymał mocno) i darła się w niebogłosy. To, że ją boli (a miała założoną tylko gumkę nad łokciem), słyszało pewnie pół miasta. Moja krew :-) W chwili jako takiej ciszy panie zadzwoniły na oddział dziecięcy i ustaliły, że to tam pobiorą krew Juleczce. Po chwili byliśmy w sąsiednim budynku w gabinecie zabiegowym. Tam nikt się nie pieścił, Jula na siłę została położona na leżance, jej ręka była trzymana przez jedną pielęgniarkę, a w tym czasie druga pielęgniarka bez problemu wbiła wenflon w maleńką rączkę Julki (kto miał wbijane to ustrojstwo w wierzch dłoni, wie co to za rozkosz…). Myszka darła się, ale panie były nieczułe na jej krzyki. No i po chwili było po wszystkim. Ufff…
Najgorsze we wszystkim jest to, że wyniki wyszły co najmniej dziwnie i jeśli się okaże, że trzeba powtórzyć to badanie, to Jula na hasło szpital będzie wpadać w histerię… Ale bądźmy dobrej myśli…

Dumna matka chwali się:
Nawet nie wiemy kiedy nasze dzieci się uczą. Dziś przy czytaniu bajki na dobranoc (Klub Przyjaciół Myszki Miki), Jula zaczęła liczyć różne kształty pojawiające się w książeczce – „łan, tu, fłi, foł, faj, siks…” . Miło mi :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz