Młody od kilku dni choruje
na anginę, w nocy przez to bywa bardzo marudny, męczy go trudna do zbicia
gorączka. Niestety wspólne noce są ciężkie.
Tymek budzi się bardzo
często i nalega by spać z nim. Każda próba wyjścia z pokoju kończyła się
głośnym płaczem tymiankowym. Kilka nocy temu stwierdziłam, że skoro już tak
bardzo chce, żeby być przy nim w nocy, zrobimy to na moich warunkach. Nie ma
zabierania poduszki i rozwalania się na całe łóżko. Nie zmieniam pozycji, bo
małe ciałko mnie spycha. (tak sobie naiwnie pomyślałam, że jeśli nie będzie mu
tak zupełnie wygodnie, wizja wspólnych nocy nie będzie już tak kusząca…)
1 w nocy – przychodzę zmienić
Grzesia, który bohatersko siedzi przy chlipiącym Tymku na rozłożonym koło łóżka
dzieci materacu. Młody zauważa zamianę i momentalnie ciche łkanie przeradza się
w wycie z serii „koniecznie i natychmiast przytul mnie, nawet nie myśl o oddaleniu
się choćby na minutę ode mnie”. Posłusznie kładę się obok. Młody wydawał się
nie do końca zadowolony z tego, więc powoli przenoszę się na materac obok. Po
jego ryku domyślam się, że to nie o to mu chodziło… Rozpaczliwe wołanie "Tuli!" powoduje, że prawie mięknę. Biedne małe zasmarkane
dzieciątko wtula się we mnie (siedzącej na materacu obok) i po chwili z błogą
miną zasypia leżąc na owym materacu. Ciche pochrapywanie pozwala mi (jakże
naiwnie) sądzić, iż młody odpłynął na dobre… Chcąc być sprytną postanawiam
położyć się na łóżku Tymka (materac ma wymiary 140 na 70, dwóch leżących osób raczej nie
pomieści), na wyjście z pokoju jeszcze się nie decyduję, bo nie mam ochoty znów
zarywać nocy na wędrówki przez przedpokój. Oczywiście jak tylko wygodnie się
umościłam, młody raczył zauważyć, że naruszyłam najważniejszy punkt regulaminu
nocnego – oddaliłam się od niego na więcej niż 5 centymetrów. Zaczynam mu „ciciać”,
ale moje ciiii na nic się zdaje, płacz się nasila… Tymek ładuje się na łóżko
koło mnie, tym razem zadowolony, że ma rodzicielkę obok siebie. Po kilku
chwilach czuję jakże dobrze nam znane rąbnięcie głowy synka. Niestety to
rąbnięcie w moją głowę – znak – matka, przesuń się! Tym razem pozostaję
nieugięta, rąb sobie na zdrowie… Młody na chwilę odpuszcza, zbiera siły na
kolejny atak – kładzie się w poprzek łóżka tylko po to, by móc się odepchnąć od
ściany i po raz kolejny zawalczyć o miejsce na poduszce. Nadal trwam w swoim
postanowieniu. Młody po kilku próbach odpada. Po półtorej godziny walki zasypia.
Ależ ulga… Niestety chwilowa. Z górnego łóżka słychać ciche wołanie Julki: „Mamo,
poprawisz mi kołdrę?” Odpowiadam jej szeptem, że za chwilę, próbuję zebrać myśli i
wykombinować plan – co tu zrobić, żeby nie urazić Julki, bo przecież jak tylko
wstanę, młody rozwali się w poprzek na mojej poduszce i nici z mojego planu…
Gonitwę moich myśli przerywa wrzask Julki:”Tatoooo!”. No tak, matka nie chce
pomóc, to ojca wzywa… Muszę ją szybko uciszyć, bo młodego obudzi i znów
zaczniemy walkę o poduszkę. Wstaję szybko, byle jak poprawiam jej kołdrę, żeby
jak najszybciej zająć moje miejsce przy Tymku. Uff, udało się, młody ani drgnął…
Za to Julka, z oburzeniem i wielkim sapaniem, zapaliła latarkę i dobre 3 minuty
poprawiała kołdrę (chyba od linijki…) – powodując u mnie kolejny stres, że
obudzi brata. Noc zakończona jako takim sukcesem - Tymek już nie walczył tak brutalnie o miejsce, za to obudził się o 6 pełen sił i z nadmiarem energii...
Mimo że młody już więcej tej
nocy nie walczył, nadal nalega na nasze towarzystwo. Choroba jakby minęła, a
złe przyzwyczajenia zostały…