W celu umilenia wczorajszej drogi do Szczecina,
zaczęliśmy opowiadać Tymusiowi wymyślaną na bieżąco bajkę. Zaczęła Jula, potem
tatuś i na końcu mamusia. Każdy do historii dodawał po jednym (lub więcej)
zdaniu. Opowieść brzmiała mniej więcej tak:
Dawno dawno temu żyła sobie dziewczynka o imieniu Maja.
Maja była grzeczną dziewczynką, ale zdarzało jej się psocić. Biegała i biegała…
aż pewnego razu wywróciła się i stłukła kolanko (Jula uwielbia w opowieściach lejącą się krew, szpitale i inne tego
typu przyjemności). Po naklejeniu plasterka przez mamę Mai, okazało się, że
nóżka nadal boli dziewczynkę. Dlatego pojechała z mamą do szpitala. Tam pan
doktor dał zastrzyk i założył gips, bo okazało się, że Maja ma złamaną nogę.
Potem Maja wróciła do domu, zjadła kolację, wypiła syropki (wspominałam kiedyś o miłości Julci do syropów…) i poszła spać.
Następnego dnia Maję odwiedzili przyjaciele. [tu
pojawiały się różne perypetie kolegi, który chcąc napić się soczku zbił szklankę].
Następnie do kuchni weszło czworo dzieci prosząc o picie. I jeden chłopiec
(Franek) zakrztusił się i opluł / oblał sokiem koleżankę. Wszystkie dzieci z
wyjątkiem oblanej Ani zaczęły się śmiać. Tylko Ani nie było do śmiechu. Na
szczęście z opresji wyratował ją kolega proponując, żeby (tu była kolej Juleczki na dokończenie historii) oblizać Anię z
soczku, co też dzieci uczyniły. A Ania głośno się śmiała, bo to ją bardzo
łaskotało.
Coż… Pomysłowy Dobromir może się schować ;-)